Andrzej Mathiasz
Opowieści z Dębowej Doliny
opowieść pierwsza:
Jak mała Biedronka uratowała świat i stała się wielka.
Galimathiasz
Wszelkie prawa zastrzeżone.
1 - Mała Biedronka.
-Z drogi, mała, bo lecą stonogi!
-Mała?! - Biedronka aż zzieleniała ze złości - Zawsze to samo: „Mała” to, „mała” tamto!
A przecież jej brat Biedronek wcale nie był od niej większy.
-Nie? To zobacz tu! - brat zaśmiał się Biedronce prosto w twarz i machnął jej przed oczami czerwoną pokrywą skrzydełka, na której jak byk stała duża czarna kropka - Masz taką?
Nie miała! Przekonywała się o tym boleśnie każdego ranka, gdy przeglądała się w kropli rosy. Owszem, miała dużo czarnego - czarną, błyszczącą główkę z czarnymi czółkami i sześć czarnych nóżek. Oprócz tego miała też dwie czerwone pokrywy skrzydełek, ale na nich - zero czarnej kropki! Albo choćby malutkiej czarnej plamki.
-A widzisz. Jestem od ciebie większy większością tej kropki! - rzucił jej w twarz Biedronek i jak burza opuścił przestronny i wygodny dom, który mieścił się w rozległym pęknięciu starego klonu.
Biedronka poleciała z płaczem do mamy, która właśnie robiła w kuchni porządki.
-Już nigdy nie będę miała kropki! - chlipnęła.
Mama głośno przełknęła łyk mszycowego nektaru na nerwy, po czym odezwała się pocieszająco:
-Będziesz miała, maleńka, będziesz...
-Nie jestem „maleńka”! Ani "mała"!
Biedronka tupnęła nogą, a mama pogłaskała ją tkliwie po głowie czułkiem.
-Kiedyś jeszcze będziesz miała córciu tyle kropek, co my. Ledwo zdołasz je unieść. - zażartowała.
-A wtedy zatęsknisz do czasów, kiedy nie miałaś ani jednej... - westchnął
ciężko jej tata, który jak zwykle był czymś zmęczony i odpoczywał.
-Łatwo mówić, jak się ma tyle kropek! - pomyślała Biedronka i szybko policzyła, że rodzice mieli po trzy kropki z każdej strony i jedną w środku -To razem daje... eee... pięęę... szeeś... dziesię... zresztą, mniejsza z tym ile!
Nie miała teraz nastroju do sumowania. Najważniejsze, że mama i tata byli dużo więksi większością swoich kilku kropek. Tylko ona nie miała ani jednej i właśnie dlatego wszyscy mówili do niej „mała”.
-„Kiedyś”... Ale ja chcę teraz! - wykrzyknęła ze łzami w oczach - Proszę, kupcie mi kropkę. Choć najmniejszą, pliz!
-Ależ córciu, kropek się nie kupuje... - zaczął tata, ale Biedronka przerwała mu płaczliwie:
-A Biedronkowi kupiliście!
Tata wyrwał z łapek mamy kubek z jej nektarem na nerwy i wypił
wszystko duszkiem do dna. Na jego twarzy zakwitł błogi uśmieszek. Biedronkę zawsze dziwiło, jak rodzice mogą pić coś takiego. Kiedyś, gdy Biedronek wyjątkowo mocno ją zdenerwował, sama spróbowała. Napój był bezbarwny i niemal bezwonny, ale strasznie gorzki, tak że od razu wykrzywiło jej buzię i tylko jeszcze bardziej się wkurzyła.
Tymczasem mama znowu pogłaskała ją po głowie, tyle że tym razem skrzydełkiem.
-Tak ci Biedronek powiedział? Że kupiliśmy? Nie. Wierz mi, już lada chwila dostaniesz swoją pierwszą kropkę, ale od natury. Tak jak twój brat.
-Oczywiście, jeśli na nią zasłużysz. - dopowiedział tata z błogim uśmiechem, a Biedronka ucieszyła się:
-Zasłużę tak jak Biedronek? Łatwizna!
Gdyby wiedziała to wcześniej, już dawno miałaby swoją kropkę. Wystarczyło
tylko naśladować Biedronka w nieustannym doprowadzaniu rodziców do szewskiej pasji:
-Przestań! Zostaw, bo stłuczesz! Znowu jedynka ze sprawowania! Znów pani się skarżyła!
Dzięki Biedronkowi w domu schodziły litry mszycowego nektaru na nerwy.
-Nie, nie! Tylko nie to! - zaprotestowała gwałtownie mama i znacząco spojrzała spod czułek na tatę.
Ten zmieszał się i poczerwieniał bardziej niż zwykle:
-Biedronek swoją kropkę dostał... - tata odchrząknął - Zaliczkowo! A teraz leć do szkoły, bo się spóźnisz!
Biedronka nie miała pojęcia, co znaczy słowo „zaliczkowo”. Postanowiła spytać o to nauczycielkę panią Sowę. Dlatego jeszcze nigdy nie było jej tak spieszno do szkoły, która mieściła się
w zagajniku na skraju Dębowej Polany i składała się z jednej klasy wciśniętej pomiędzy cztery brzózki o śnieżnobiałych pniach. Dyrektorką i jedyną nauczycielką była tu pani Sowa, ucząca wszystkich przedmiotów. Wzbudzała respekt srodze zakrzywionym dziobem i wyłupiastymi oczami, które wyglądały jakby nosiła okulary z bardzo grubymi szkłami. Jej upierzenie w brązowe geometryczne wzory podobne było do pluszowej muzealnej kotary i przy każdym ruchu rozpylało duszący zapach naftaliny.
W klasie było tak mało miejsca, że uczniowie ledwo mogli się w niej pomieścić. Często musieli sobie włazić na grzbiety lub siedzieć komuś w nogach. Czasem ktoś nadeptywał komuś na ogon albo łapę i wtedy rozlegał się czyjś nagły kwik lub pisk. Wszystko dlatego, że klasa nie miała ławek, z wyjątkiem jednej: oślej. A przecież wśród uczniów nie było ani jednego osła. Pani Sowa usadzała
w środku oddychać.
Pani Sowa czym prędzej darowała więc Jelonkowi karę i już go więcej do oślej ławki nie sadzała, choć zdarzały mu się jeszcze większe spóźnienia. Na swoje stałe miejsce wrócił Dziczek i aż kwiknął ze szczęścia. Tak się zżył z oślą ławką, że poza nią czuł się w klasie całkiem zagubiony i nieswój.
Śpiesząc się do szkoły Biedronka wleciała nad ukwieconą łąkę, która mieniła się w słońcu wszystkimi kolorami kwiatów i odurzająco pachniała. Zwykle zatrzymywała się tu, by przysiąść na płatku rumianku czy bławatka i choć przez chwilę ponapawać się pięknymi widokami. Jednak teraz była tak zaaferowana, że niemal ich nie zauważała. Machała szybko skrzydełkami i do rytmu powtarzała w myślach:
-Zaliczkowo, zaliczkowo, zaliczko...
Biedronka tak się tym powtarzaniem zamyśliła, że wcale nie
patrzyła przed siebie i omal nie staranowała pani Motylowej.
-Och! - wykrzyknęła cicho pani Motylowa i dosłownie w ostatniej chwili uskoczyła - Uważaj trochę, małaaa! Bo strząśniesz ze mnie caaały makijaż!
Jej zwiewne słowa, niesione wiatrem jak kwiatowy pyłek, wpadły Biedronce w ucho w chwili, gdy pani Motylowa już dawno przestała mówić i poruszać buzią. Wyglądało to bardzo dziwne, tak jakby za panią Motylową mówił ktoś całkiem inny.
-Bardzo przepraszam... - zmieszała się Biedronka i żeby udobruchać panią Motylową uśmiechnęła się z uznaniem - Wygląda pani bajecznie.
-Ach! Cały ranek robiłam się na rusałkę pawika.
Pani Motylowa rozpostarła dumnie czerwonobrązowe skrzydełka z wielobarwnymi pawimi oczkami na ich końcach. Wszystkie kolory
zatańczyły wesoło w słońcu.
-Ale teraz muszę przez ciebie wrócić i się poprawić! - fuknęła gniewnie.
Biedronka chciała zapewnić, że wcale nic nie trzeba poprawiać bo przecież nic się nie stało. Jednak, zanim zdążyła otworzyć buzię, pani Motylowa zdążyła odwrócić się na skrzydle i odfrunąć utyskując pod nosem na „dzisiejszą młodzież”.
Zawstydzona Biedronka patrzyła za nią, dopóki ta nie zniknęła za horyzontem. Wtedy westchnęła ciężko i ruszyła w dalszą drogę do szkoły. Chciała jak najszybciej dowiedzieć się, co znaczy słowo... to słowo... na literkę...
-Ojej! Zgubiłam słowo! - zmartwiła się i zawisła w miejscu - Musiało mi wylecieć z głowy, kiedy omal nie zderzyłam się z panią Motylową.
Postanowiła zawrócić i szybko odnaleźć w trawie zgubione słowo.
Było ono bardzo ważne: przecież to dzięki niemu Biedronek dostał swoją kropkę!
Przepatrzyła dokładnie całą łąkę wzdłuż, wszerz i wgłąb. W wysokiej trawie natrafiła na bukiety czerwonych maków, kępki niebieskich bławatków i wysepki rumianku o białych płatkach i żółtych, świecących jak małe słoneczka oczkach. Mimo, że szukała bardzo uważnie, nie tylko że nie znalazła zgubionego słowa, to w dodatku całkiem zapomniała o szkole! Kiedy sobie o niej w końcu przypomniała, z przerażeniem stwierdziła, że już była mocno spóźniona. A przecież jeszcze miała przed sobą kawałek drogi do pokonania. Włączyła czwarty bieg i popędziła na złamanie karku, lecz i tak do klasy wleciała już w połowie lekcji. W dodatku była zziajana i cała czerwona jak burak.
-Czego szukałaś?!
Nauczycielka pani Sowa nastroszyła
pióra i ze zdziwienia wybałuszyła na Biedronkę oczy.
-Zgubionego słowa... - powtórzyła cicho Biedronka i w sekundzie spłonęła przed całą klasą ze wstydu.
Pani Sowa z niedowierzaniem przekrzywiła mocno łeb w lewą stronę.
-I znalazłaś? - spytała groźnym głosem, po czym przekręciła łeb w prawą stronę tak mocno, że aż zazgrzytał, jakby zaraz miał jej urwać się i odpaść.
Speszona Biedronka zaprzeczyła ruchem główki wraz z czułkami, na co cała klasa wybuchła takim śmiechem, że z brzózek posypały się na ich głowy zielone liście. Żabka w pierwszej ławce rechotała do rozpuku. Dziczek za nią kwiczał, Zaskrończyk wił się, a Krecik, któremu spod brzozowego liścia wystawał tylko pyszczek, aż rył ze śmiechu.
Tylko Biedronka stała samotnie na środku cała we łzach i kuliła się w sobie. Chciała być jak najmniejsza. Mniejsza
2 - Kropka jak malowanie!
-Wiem! - wyrwało się nagle na cały głos Biedronce.
Od razu zatkała sobie usta, ale było już za późno.
-Skoro wiesz... - zawisł nad nią groźnie zakrzywiony dziób nauczycielki pani Sowy - To ile to jest!?
Biedronka nie miała zielonego pojęcia „ile" i „co" miałoby niby być, bo przecież nic a nic nie uważała. Po głowie latała jej pani Motylowa ze swoim bajecznie kolorowym makijażem. Biedronka nie mogła oderwać od niej swoich myśli, aż w pewnej chwili pawie oczka z jej skrzydełek nasunęły jej pomysł, jak mogłaby zdobyć kropkę! I to łatwo, bez żadnego głupiego „zasługiwania”! I właśnie w chwili,
gdy to wymyśliła, wymknął się jej z ust ten okrzyk: „wiem"!
-No, ile? - nalegała Pani Sowa.
Przysiadła na brzegu na oślej ławki, z której, za dzisiejsze spóźnienie, Biedronka wygryzła właśnie Dziczka, i wbijała w nią swój równie ostry jak dziób wzrok.
-Szeeeśśść...
Do uszu Biedronki doszedł gdzieś z boku czyjś cichy szept.
-Sześć! - powtórzyła uradowana.
-Bardzo dobrze, panie dziejku... - pochwaliła ją głośno pani Sowa.
Biedronka odetchnęła z ulgą. Posłała wdzięczne spojrzenie Zaskrończykowi, bo poznała po głosie, że to właśnie on wysyczał jej podpowiedź i wyratował ją z opresji. Prawdę powiedziawszy, była nawet mile zdziwiona jego życzliwością, gdyż do tej pory Zaskrończyk nie szczędził Biedronce najróżniejszych złośliwości.
Naraz z zamyślenia wybiło ją pohukiwanie pani Sowy:
-Imaginujcie sobie, co znaczy: „wyobraźcie sobie”, - nauczycielka zwróciła się ostentacyjnie głośno do całej klasy - że dla Biedronki dwa dodać dwa równa się sześć!
-Ha ha ha!
Klasa wybuchła głośnym śmiechem. Wszyscy dosłownie zrywali boki, a najgłośniej śmiał się kto? Oczywiście Zaskrończyk! Dopiero teraz Biedronka zrozumiała, że złośliwiec wysyczał jej specjalnie złą podpowiedź. Jedyny Dziczek, zamiast kwiczeć ze śmiechu, wodził po klasie zdziwionym wzrokiem. Nie widział w tym nic komicznego, że dwa dodać dwa jest sześć. Jak dla niego, równie dobrze mogło by być trzy, czy sto pięćdziesiąt.
-Choć jeśli chodziłoby o żołędzie, to lepiej sto pięćdziesiąt, bo więcej. Chyba...
-Pszsze pani, pszsze pani, dwa
plusss dwa jessst cztery! - wysyczał na koniec Zaskrończyk z miną lizusa.
Nauczycielka głośno go pochwaliła, a Biedronce wpisała uwagę dla rodziców, zakończoną grubym wykrzyknikiem i... kropką!
-Kropka! - przypomniała sobie Biedronka.
Do końca lekcji nie mogła się już skupić. Myślała wyłącznie o swoim pomyśle na zdobycie kropki. Wierciła się w oślej ławce i nie mogła się doczekać długiej przerwy. Nie dlatego, że to była przerwa śniadaniowa i wszyscy pałaszowali wtedy swoje drugie śniadania. Ona z nerwów nie mogłaby przełknąć nawet kęsa. Zamiast się posilać, zamierzała się w tym czasie urwać ze szkoły i zdobyć kropkę!
Zanim jeszcze zdążyło całkiem wybrzmieć pohukiwanie pani Sowy na koniec lekcji, Biedronka jak wicher pędziła w kierunku łąki. Już z daleka
usłyszała panią Motylową. Podśpiewywała sobie radośnie, że „biedroneczki są w kropeczki, a u motylka plamek kilka”...
-Dobra wróżba. - ucieszyła się Biedronka.
Na widok pani Motylowej zatkało ją i z wrażenia omal nie wywinęła w powietrzu kozła.
-Ojej! Ale pięknie pani wygląda! - zachwyciła się i po chwili dodała - I całkiem nie do poznania.
Rzeczywiście, pani Motylowa była teraz jasno żółta, z wyraźnym rysunkiem ciemnoszarej siateczki na skrzydłach. W dolnej ich części błyszczało kilka plamek niebieskich i dwie czerwone. Na wszelki wypadek pani Motylowa trzymała teraz Biedronkę na dystans. Gdy ta zbliżała się zbytnio, odlatywała ale tylko troszeczkę, żeby Biedronka nadal mogła ją podziwiać.
-Ach, dziękuję. Zrobiłam się na
pazia króloweeej... - szepnęła zwiewnie pani Motylowa i zanim jej słowa dotarły do uszu Biedronki, zdążyła się już przed nią okręcić w powietrzu w efektownym piruecie jak najprawdziwsza baletnica.
-A czy mogłaby pani namalować mi na grzbiecie czarną kropkę?
-Kropkę?
Pani Motylowa skrzywiła się subtelnie i zawisła nieruchomo w powietrzu. Nie przestała machać przy tym skrzydełkami, co spowodowało, iż wokół niej momentalnie rozpyliła się ulotna kolorowa aura.
-O tu.
Biedronka odwróciła się do niej bokiem i poruszyła pokrywą lewego skrzydełka. Pani Motylowa rozchyliła usta i po chwili wiatr przywiał do uszu Biedronki jej ciche słowa:
-Chętnie ci namalujęę... ale jakiś zygzak, albo paski. Są bardzo modne w tym sezonie. W przeciwieństwie
do kropek.
-Wystarczy kropka. - Biedronka usiłowała nadać swojemu głosowi obojętny ton - Zwykła kropka.
-Zwykłych kropek nie maluję! - ucięła Pani Motylowa zaskakująco zasadniczo, po czym spytała podejrzliwie - A czy biedronki nie powinny sobie przypadkiem na kropkę zasłużyć, co?
Biedronka momentalnie spurpurowiała. Grunt zaczął palić się jej pod nogami, ale na szczęście unosiła się w powietrzu. Zaczęła gorączkowo obmyślać jakiś wykręt, gdy pani Motylowa westchnęła:
-Zresztą...
Machnęła przy tym z rezygnacją skrzydełkiem tak ostrożnie, żeby przypadkiem o nic nie zahaczyć i nie strzepnąć sobie makijażu.
-My, kobiety - odezwała się po chwili - z natury zasługujemy przecież czasem na jakąś miłą odmianę. No dobra,
zostało mi trochę niebieskiego!
Długo Biedronka przekonywała panią Motylową, że to musi być czarna kropka, a nie niebieska, zielona, czy wręcz żółta.
-A może czerwona? - pani Motylowa nie dawała za wygraną - Tylko pomyśl: czerwona na czerwonym... toż to czysta abstrakcja!
-Abss... trr... że co?
-Ach nieważne, mała. I tak nie zrozumiesz...
Pani Motylowa wydęła z wyższością usta:
-A tak w ogóle... - zawahała się na moment, przeszywając Biedronkę wzrokiem - To po co ci ta kropka? To zakłóci symetrię...
-Sssy... co?
Biedronka zrobiła wielkie oczy. Miała wrażenie, że pani Motylowa mówi do niej w jakimś obcym języku. A może to tylko wiatr zniekształcał pod drodze jej
delikatne słowa i sprawiał, że istotnie - nic a nic z tego nie rozumiała!
-Symetrię... Chodzi mi o to, że możesz wtedy krzywo latać.
-A mnie chodzi o to, – odezwała się Biedronka zdecydowanym głosem - że z taką kropką już nie będę mała!
Pani Motylowa znów spojrzała na nią uważnie, a jej buzia rozjaśniła się w szerokim uśmiechu:
-Jak tak, to wokół kropki dorzucę ci kolorowy szlaczek.
-Tylko nie to! - zaprotestowała gwałtownie Biedronka, która nigdy nie widziała biedronki ze szlaczkiem.
Lody zostały przełamane. Jednak zanim pani Motylowa zabrała się do pracy, upewniła się jeszcze pięć razy, czy Biedronka nie wolałaby jednak od kropki kwadratu albo trójkąta, bo – jak przekonywała - tak byłoby oryginalniej. Potem już tylko malowała, ścierała, czasem spoglądała na swoje dzieło
z dystansu, by potem poprawić.
Gdy skończyła, Biedronka aż pisnęła z zachwytu. Na jej grzbiecie czerniała najpiękniejsza na całym świecie kropka.
-Dziękuję pani Motylowo! - krzyknęła radośnie i chciała ją ucałować, lecz ta odskoczyła jak oparzona z okrzykiem:
-Mój makijaż!
Biedronka z dumą rozłożyła skrzydełka:
-Muszę lecieć, bo spóźnię się na lekcję.
Pani Motylowa chciała ją zatrzymać, ale było za późno. Biedronka była już w drodze powrotnej do szkoły.
-Ależ wróć Biedronko! Trzeba jeszcze zabezpieczyć kropkę lakierem przed wilgocią i w ogóleeee...
Biedronka zadarła wysoko główkę i spojrzała w niebo, po czym lekceważąco machnęła skrzydełkiem. Nie
było ani jednej chmurki i nic nie zapowiadało deszczu. Biedronka była tak szczęśliwa, że po drodze pozdrawiała z uśmiechem wszystkie mijane stworzenia. Pomachała nawet czułkami pani Sikorce, ale na odległość - rodzice kazali się jej trzymać od niej jak najdalej, bo ptaszyna ciągle myślała o jedzeniu:
-Właśnie o tobie myślałam, Biedronko! - oblizała się na jej widok smakowicie - Może wpadniesz na obiad?
Do szkoły Biedronka dotarła dosłownie w ostatniej chwili. Na szczęście zaczynała się plastyka. Biedronka lubiła rysować, inaczej chyba nie dotrwałaby do następnej przerwy, tak była rozemocjonowana swoją kropką i chciała się nią jak najszybciej pochwalić.
W klasie panował totalny rozgardiasz. Tak działo się zawsze, gdy trzeba było sobie znaleźć miejsce do rysowania. Problemów nie miały małe
zwierzęta, jak Mróweczka, Krecik, czy choćby właśnie ona, Biedronka. Jej wystarczało kilka milimetrów. Jednak już dla takiego Dziczka albo Jelonka znalezienie sobie wolnego kawałka ziemi było prawdziwym wyzwaniem
-Dzisiaj, panie dziejku, każdy narysuje naszą Dębową Dolinę. - oznajmiła pani Sowa, kiedy w klasie wreszcie ucichło - Proszę uważać, żeby nie zniszczyć rysunku koledze.
-I koleżance!
-Słusznie, Biedronko! - pani Sowa pokiwała głową - I koleżance.
Biedronka zaczęła od wygładzenia ziemi przed sobą i zakreślenia dużego koła. Taki kształt miała ich dolina. Wyszło jej trochę nierówno, ale to nic. W samym środku dwiema kreskami nakreśliła pień, który zakończyła potężną koroną splątanych linii. To był dąb. Największe i najważniejsze drzewo, od którego ich dolina wzięła swoją nazwę:
„Dębowa dolina”. Wokół dębu zrobiła dużo kresek, kropek i kółek i tak powstała łąka z trawą i kwiatami, czyli „Dębowa polana”. W rzeczywistości polana falowała na wietrze trawą i kwiatami, mieniła się w słońcu wszystkimi kolorami tęczy, a przede wszystkim pięknie pachniała. Biedronka jednak nie umiała jeszcze oddać ruchu ani zapachu. Miała nadzieję, że tego nauczy się w następnej klasie. Teraz na dole po prawej nakreśliła jeszcze kilka drzew. Jedno u góry pogrubiła, bo tu miał dziuplę jej przyjaciel Wiewiórek. Drugie drzewo przekreśliła ukośnie i tak powstał jej przytulny domek w pękniętym klonie. Po sąsiedzku dodała trochę kolczastych krzaków ostrężyn, a dalej w lewo narysowała motylka - w ten sposób zaznaczyła polanę pani Motylowej. W dole koła, całkiem po lewej, naszkicowała zagajnik, a w nim cztery brzózki, które przedstawiały ich jednoklasową szkołę. W środku położyła
dwa patyczki. Krótszy oznaczał oślą ławkę, a dłuższy, wystający na zewnątrz, obrazował Jelonka. Do zapełnienia został jej jeszcze pusty fragment koła u góry. Tę część doliny znała najsłabiej. Próbowała coś podejrzeć u innych, ale Krecik zasłonił się kopcem, a Dziczek nic nie rysował, tylko z tępym wzrokiem rył swój pusty kawałek ziemi. Biedronka musiała poradzić sobie sama. Postawiła na górze dużo długich kresek, gdyż z tego co pamiętała, rósł tam niewielki lasek. Mieszkało w nim sporo zwierząt, jak choćby pan Jeleń, czy rodzina dzików. Lasek rozlewał się w potężny las, ciemny i tajemniczy, który okrążał ściśle ich dolinę. Był niebezpieczny i nie wolno było się im tam zapuszczać - zakazywali tego zarówno rodzice jak i pani Sowa. Na koniec, pod laskiem, położyła jeszcze kamyczek jako stawik Ropucha i...
-Proszę pani, skończyłam! - oznajmiła tryumfalnie.
Była bardzo dumna ze swojej pracy i chciała jak najszybciej się nią pochwalić.
-A ja muszę na siku! - syknął Zaskrończyk i zanim Biedronka zdążyła zareagować, prześliznął się przed nią zamazując dokładnie cały jej rysunek.
-Biedronko, przecież jeszcze nawet nie zaczęłaś! - zahukała nad nią pani Sowa z wyrzutem w głosie.
Biedronce w oczach stanęły łzy i czułki zatrzęsły się jej płaczliwie. Była pewna, że Zaskrończyk specjalnie zamazał jej rysunek.
-Wszyscy, panie dziejku, spisali się bardzo dobrze. Z wyjątkiem Dziczka i Biedronki, którzy nic nie narysowali. - ogłosiła klasie pani Sowa i zahukała na koniec lekcji.
Biedronka na pewno by się całkiem rozbeczała, gdyby nie przypomniała sobie o swojej kropce. Tak się zarysowała, że całkiem o niej zapomniała, a to przecież była teraz najważniejsza rzecz na
świecie! Nikt dotąd kropki nie zauważył, bo wszyscy mieli oczy wlepione w swoje rysunki. Lecz teraz była przerwa i każdy robił, co chciał. Biedronka akurat chciała pochwalić się swoją kropką. Dlatego szybko otarła łzy i poderwała się z miejsca. Zaczęła latać wszystkim koło nosa, jak - nie przymierzając - natrętna mucha. Jednak ku jej rozczarowaniu nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. W końcu tak się zmachała, że zaczęła się rozglądać za swoim kumplem Wiewiórkiem, na którego zawsze mogła liczyć. Ten skakał po całej klasie jak żywy płomień, pobłyskując rudym na grzbiecie i białym na brzuszku futerkiem. Wywijał przy tym na lewo i prawo puchatym ogonem niczym zwycięskim sztandarem na polu walki.
Kiedy rudzielec znalazł się blisko niej, wskoczyła mu na nos i przysiadła na jego czubku. Była smutna i zasapana
bezowocnym fruwaniem. Wiewiórek od razu wytrzeszczył na nią czarne oczka, które wręcz płonęły mu z uciechy:
-Hej, Biedronko, masz coś na plecach.
Serduszko Biedronki od razu zabiło radośnie. Pomyślała, że właśnie od tego ma się kumpli: żeby zauważali to, czego inni nie widzą! Nawet jeśli muszą w tym celu zrobić wielkiego zeza!
-No właśnie. To jest... - wyprężyła się dumnie, ale zanim skończyła, Wiewiórek wywalił wilgotny, czerwony język i liznął ją po pancerzyku:
-Plamka. - mlasnął.
-Żadna plamka! To jest... - Biedronka znów zaczęła, ale Wiewiórek liznął ją jeszcze raz i poprawił:
-Nie „jest”, tylko była... Ale się zmyła!
-Co?! Jak?!
Biedronce stanęły w oczach świeczki. Odchyliła osłonkę skrzydełka i ze zgrozą zauważyła, że tam
gdzie jeszcze przed chwilą czerniała wyraźnie piękna kropka, teraz było całkiem pusto i do bólu czerwono.
-Spoko, że zauważyłem, nie? - Wiewiórek był z siebie wyraźnie zadowolony - Uratowałem ci skórę. Mnie to by dopiero za taką czarną plamę mama przetrzepała futerko!
-Ja... - Biedronka jęknęła i zabrakło jej słów.
Spojrzała bezradnie na futerko Wiewiórka. Było zakurzone i zmierzwione, jakby właśnie przeszła po nim trąba powietrzna. Pomyślała, iż rzeczywiście przydałoby się je porządnie przetrzepać. Najchętniej wyręczyłaby w tym mamę Wiewiórka za to, że zlizał jej z takim trudem zdobytą kropkę. Chciała mu o tym powiedzieć, lecz dumny ze swojego wyczynu Wiewiórek ją uprzedził:
-Nie dziękuj, Biedronko. Od czego w końcu ma się kumpli, nie?!
3 - Prawdziwy ocean.
Biedronka była załamana utratą dopiero co zdobytej kropki. Nawet nie zdążyła się nią dobrze nacieszyć. Gorzej, że nikt nie zauważył, iż dzięki kropce choć na chwilę przestała być mała i stała się większa. No, że Krecik tego nie dostrzegł, to było normalne - w końcu był ślepy jak nietoperz. Zaskrończyk? Też w sumie normalne, bo wcale nie podfrunęła do złośliwej gadziny. Ale, że Lisek, Wróbelek, a przede wszystkim... Wiewiórek?!
-Może dlatego, że ta kropka nie była prawdziwa, bo sobie na nią nie zasłużyłam? - przeleciało jej przez główkę, ale szybko odpędziła te myśli - Eee, tam. Kropka to kropka... i kropka!
Spojrzała z żalem na pustą i wilgotną od śliny Wiewiórka
osłonkę skrzydełka i ciężko westchnęła.
Ostatnia lekcja dłużyła się Biedronce w nieskończoność. Nie mogła zrozumieć dlaczego zamiast wyjść na łąkę musieli uczyć się o roślinach w czterech brzozach klasy.
-Program nauczania narzuca góra... i nic na to nie poradzę. - pani Sowa rozłożyła bezradnie skrzydła i wymownie spojrzała w sufit, który stanowiły rosnące nad nimi brzozowe gałęzie - Jak i na to, że tak właśnie wygląda „Urtica dioica”.
Biedronka skrzywiła się na widok zaprezentowanego przez panią Sowę zielska. Jakby nigdy nie poparzyła się i nie piekło jej tak, że nie mogła w nocy spać. Tyle, że na łące pokrzywa prężyła się dumnie i była soczyście zieloną rośliną. A tu, pani potrząsała zwiędłym wiechciem brudnego koloru, który od kilku dni leżał w klasie w charakterze pomocy naukowej.
-„Urtica dioica”, wbijcie to sobie do
głów i łbów. - powtórzyła dobitnie pani Sowa.
-Rany, jeszcze trochę i ja zmienię się w takie „Urti... coś tam”. - przeraziła się Biedronka.
Siedzenie przez pół słonecznego dnia w cieniu szkolnych brzóz uważała za stratę czasu. Przecież zamiast tego można było się pobawić w tyle zabaw. Kręciła się w miejscu i nie mogła się doczekać końca lekcji.
-A najlepiej, to od razu wakacji – pomyślała.
-A to jest owoc drzewa „Malus Mill”, przysmak jeży. - zahukała pani Sowa wyciągając przegniłe jabłko.
Na widok tego „przysmaku” mały Jeżyk z trzeciego rzędu omal nie puścił pawia. Na szczęście przy bławatkach, które zdążyły już dawno zapomnieć o bławatkowym kolorze, niespodziewanie do klasy wdarł się pan listonosz Grzywacz, przerywając lekcję.
Nachylił się i zaaferowany wygruchał coś nauczycielce do ucha. Tej aż dziób opadł na biurko ze zdumienia.
-Uhuuuuuu! - zahukała zmieszana i potrząsnęła z niedowierzaniem pierzastą głową.
Jej oczy zabłysły nagłym zaciekawieniem, zmieszanym z wyraźnym strachem, a po klasie rozszedł się nieprzyjemny zapach naftaliny.
-Na tym musimy skończyć dzisiejszą lekcję, niestety! - oznajmiła.
Przez klasę przeszedł radosny pomruk. Wszystkim uczniom natychmiast bardzo ulżyło, gdyż na biurku leżała jeszcze wielka sterta zwiędniętego zielska. Każdy zerkał tęsknie w kierunku skąpanej w słońcu i kuszącej do zabawy łąkę, która rozciągała się wokół szkoły. Pani Sowa ostudziła ich zapał.
-Macie się udać prosto do domu, gdyż wydarzyło się, panie dziejku, coś nad wyraz niepokojącego! - kontynuowała
nauczycielka - Nie mogę wam powiedzieć co, jak i gdzie, bo zamiast do swoich domów od razu polecielibyście do dębu żeby zobaczyć kataklizm, który się tam właśnie wydarzył!
Po klasie przeszedł cichy szmer:
-Kataklizm...
Wszyscy byli mocno poruszeni.
-Psze pani, psze pani! - rozległo się ciche wołanie z ziemi.
-Co Kreciku? - spytała pani Sowa, szukając go wzrokiem.
-Ale ja nie potrafię latać!
Głos Krecika brzmiał smutno.
-Kto nie potrafi latać, ten idzie piechotą! - odpowiedziała nauczycielka.
Widząc, że Zaskrończyk już wyrywa się z kolejnym pytaniem, a inni nie zamierzają pozostać w tyle i też otwierają swoje pyski, gęby i dzioby, uzupełniła stanowczo:
- Albo pełznie, skacze, czy biegnie... Może się też turlać
i koziołkować, byle prosto do domu!
Ostatnie słowa nauczycielka wymówiła groźnie i z naciskiem, po czym rozpostarła skrzydła i czym prędzej udała się za panem Grzywaczem.
-To wyścigi, kto pierwszy przy dębie! - rzucił Wiewiórek, gdy tylko pani Sowa i pan Grzywacz zniknęli całkiem za drzewami.
-Ale przecież pani kazała... - próbowała zaprotestować Biedronka, lecz jej słowa zagłuszył okrzyk Biedronka, który wybuchł tuż nad jej uchem tak gwałtownie, że aż odskoczyła jak oparzona:
-Z drogi, mała, bo lecą stonogi!
Od razu poczuła taką złość, że aż zatrzęsła się z oburzenia. Znów dała się bratu podejść, i to drugi raz w tym samym dniu, a było dopiero przed południem! Biedronka miała pewność, że gdyby Wiewiórek nie zlizał jej z grzbietu kropki, Biedronek na pewno nie odważyłby się teraz ją tak straszyć.
Biedronka postanowiła odgryźć się bratu, ale już go nie było. Zresztą nikogo już nie było, bo wszyscy mknęli na wyścigi w stronę dębu.
-Zaczekajcie! - krzyknęła, ale nikt się nawet nie obejrzał.
Pomyślała sobie, że od rana zdążyła już tyle nabroić, że i tak nie miałaby szansy, żeby zasłużyć sobie dziś na kropkę. Dlatego rozwinęła skrzydełka i jak strzała pomknęła za Wiewiórkiem, Biedronkiem i resztą.
Dąb rósł na środku doliny i jego wielka korona widoczna była z każdego miejsca. Nazywali go „światem”.
-Dąb jest stary, panie dziejku, jak świat. - oznajmiła im kiedyś na lekcji pani Sowa i tak już zostało.
Zresztą, to faktycznie był prawdziwy świat ich zabaw. Na przykład w „znikanie świata”. Siedząc na jednej z jego gałęzi zamykali oczy i cały świat w jednej chwili
znikał. Po chwili otwierali je i uff, co za ulga - świat znów istniał i można było bawić się dalej. Choćby w rozmowy o „bardzo ważnych rzeczach”.
-Jak powstał „świat”? - spytała kiedyś Biedronka, gdy kiedyś usiedli po szkole na dębie.
Wiewiórek wywalił tylko wtedy gały i nawet nie pisnął. Po powrocie do domu spytała więc o to mamę, wyjaśniając dodatkowo:
-Tak nazywamy dąb.
-Aha... - uśmiechnęła się mama - Wyrósł z nasionka, czyli z żołędzia.
-Taki wielki „świat” z takiego małego nasionka? - Biedronka nie mogła się nadziwić.
Choć żołądź był od niej milion razy większy, to przecież był równocześnie milion milionów razy mniejszy od dębu.
-A jak powstało nasionko?
-No...
Mama spojrzała błagalnie na tatę.
Ten aż podskoczył, po czym natychmiast sięgnął po kubek z jej nektarem na nerwy. Widząc w nim dno, rzucił dziwnie poirytowanym głosem:
-Właśnie przypomniałem sobie, że muszę coś pilnego załatwić na łące.
I tyle go było widać. Nawet nie zdążył zamknąć za sobą drzwi.
-No... nasionko... - zająknęła się mama, patrząc wymownie na puste miejsce po tacie i otwarte drzwi. - Normalnie. Wyrosło na świecie... To jest na dębie.
Biedronce zakręciło się w głowie: dąb wyrósł z nasionka, które wyrosło na dębie, który wyrósł z nasionka, które...
-A jak powstałam ja?
-No...
Mama przechyliła szklankę po mszycowym nektarze, w płonnej nadziei że wypłynie choć kropelka, ale łyknęła jedynie trochę powietrza.
-Weźmy na przykład takie
pszczółki... - zająknęła się niepewnie - Choć nie... Może lepiej kwiatuszki...
Nagle urwała. Zmarszczyła czułki i odstawiła szklankę tak energicznie, że aż rozległ się głośny stuk.
-A lekcje odrobiłaś? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, choć zawsze powtarzała, że to niegrzeczne.
-Ale... - zająknęła się Biedronka - Ja nie mam dziś nic zadane.
-Hmm, co za dziwna szkoła! W moich czasach... Zresztą... Posprzątaj w takim razie w swoim pokoju! Kto to widział mieć taki bałagan!
-Ałć!
Biedronka poczuła nagle mocne uderzenie, a nad jej uchem rozległ się głośny ryk:
-Uważaj jak latasz, mała!
Już otwierała usta, żeby się odszczeknąć na określenie „mała", gdy zdała sobie sprawę, co się stało. Otóż pędząc za innymi do dębu tak się
zamyśliła, że wleciała prosto w pana Niedźwiedzia. Co gorsza - trafiła go dokładnie w oko!
-Jak pech, to pech! - pomyślała rozglądając się w koło wpółprzytomnym wzrokiem, po czym wydukała - Prze... praszam, nie chcia... łam.
Nie mogło być gorzej. Sto razy bardziej wolałaby trafić w pana Dzika albo w Jelenia. Gdyż pan Niedźwiedź był w Dębowej Dolinie nikim innym jak - policjantem!
-Wiesz, co to jest?
Stróż prawa wyglądał groźnie i okazale w grubym futrze, którego nie zrzucał nawet w lecie. Wyprężył pierś i wskazał przypiętą do niej złotą gwiazdą - oznakę swojej funkcji. Biedronka pokiwała nieśmiało główką. Wszyscy znali tę historię, jak Sroka podarowała mu gwiazdę, żeby się podlizać.
-Toż to gwiazda szeryfa. - wyjaśniła
wtedy przymilnie - A Szeryf, toż taki stróż porządku. Jak pan, panież władzo!
-Ma ułamany róg! - nie umknęło uwadze policjanta - Nie kradziona, aby? Na pewno?
Pan Niedźwiedź upewniał się jeszcze z siedem razy, zanim przyjął gwiazdę i przypiął ją sobie do piersi.
-Teraz... - wymruczał do Biedronki, rozcierając sobie bolące oko - Dostajesz tylko upomnienie za przekroczenie dozwolonej prędkości. Ale następnym razem...
Policjant zawiesił groźnie głos i łypnął na nią groźnie zaczerwienionym okiem. Po chwili dokończył:
-No, zmiataj! Aby pamiętaj: mam cię na oku!
Uwolniona Biedronka rozejrzała się z ulgą za Wiewiórkiem. Ten jednak szalał jak pożar pośród zgromadzonego wokół dębu tłumu.
-Tłum! - olśniło ją nagle - To to musi być ten kataklizm, o którym wspomniała pani Sowa.
Jeszcze nigdy nie widziała tu tylu zwierząt naraz. Niektóre z nich zjawiły się z całymi rodzinami jak na jakiś piknik. Tyle, że w przeciwieństwie do pikniku wszystkie miały bardzo smętne miny.
-Jeszcze tu jesteś?
Policjant zbliżył do niej oko, w które mu wleciała. Było jeszcze bardziej czerwone, niż przed chwilą. Wręcz płonęło, jakby ktoś wypalał w nim trawy.
-Mam ci aby wlepić mandat i oskarżyć o czynną napaść na funkcjonariusza, oraz zawezwać do gawry twoich rodziców?!
-Oj nie! Tylko nie to... - jęknęła.
Tego jej tylko brakowało do kolekcji: wezwania rodziców na posterunek! Choć dzień dopiero się zaczął, już zdążyła wylądować w oślej ławce, zebrać uwagę za spóźnienie, zarobić jedynkę
z matematyki i otrzymać słowne upomnienie od pana policjanta!
-W ten sposób nigdy nie zasłużę na kropkę. - przeraziła się w duchu.
-Zmykaj do domu! - ryknął zniecierpliwiony pan Niedźwiedź, a podmuch jego ryku odrzucił ją daleko... wprost w objęcia Wiewiórka.
-Do domu? - zdumiał się jej rudy kumpel.
Włos miał rozwiany i był zasapany, ale uśmiechnięty od ucha do ucha.
-Gdy właśnie najlepsza zabawa? Przenigdy! Jak wszyscy już pójdą, zrobimy sobie łódkę i popłyniemy na wyprawę dookoła „świata”.
Biedronka pomyślała, że musiała się przesłyszeć. W końcu panował dość duży harmider. Przecież dąb rósł na środku łąki, więc niby jak mieliby pływać wokół niego łódką? Chyba, że to miała być taka „mortadela”... eee „meta... fora”, czy coś tam, o czym uczyli się w szkole. Jak
w utworze świętej pamięci wieszcza pana Żubra o wozie, który „jak łódka brodzi, śród fali łąk szumiących i kwiatów powodzi”. Nauczyła się tylko tyle, choć mieli wkuć całość na pamięć. Jednak Biedronek nastraszył ją, że poezja tak obciąży jej głowę, że nie będzie mogła potem latać...
-Łódka może i brodzi, ale Wiewiórek bredzi, to pewne. - pomyślała, lecz w tym momencie do jej uszu, przez ogólny gwar, przebił się szloch pani Jeżowej:
-Spałam sobie smacznie w swojej kupce...
-W swojej kupce spałaż, ha ha! - wybuchła skrzekiem Sroka, ale pani Jeżowa niezrażona kontynuowała:
-Kupce liści, a tu woda zakradła się pod osłoną nocy, jak złodziej...
-Tylkoż nie patrzeć na mnie! - żachnęła się Sroka, gdy wszystkie ślepia jak jedno powędrowały na nią.
-Uderz w stół, a sroki się odezwą! - kwiknął wiecznie zabłocony Dzik, a inne zwierzęta skwapliwie mu przytaknęły.
Sroka nie cieszyła się ich sympatią. Miała - jak to określały - „lepki dziób” i była złośliwa.
-Ledwo uszłam z życiem. - dokończyła tymczasem rozdygotana pani Jeżowa, na co puchata Lisica, która łatwo się wzruszała, wybuchła głośnym szlochem:
-Och nie, nie, nieee...
-Trzebaż było pióra brać kiedyż dawali... - zaskrzeczała Sroka i demonstracyjnie rozłożyła przed panią Jeżową swoje granatowo-białe skrzydła - A nie kolce.
-To nie kolce, tylko ostre igły i zaraz można ich posmakować. - odpowiedziała Pani Jeżowa i najeżyła się.
Widząc to, Sroka wolała odfrunąć na bezpieczną odległość.
-Co wszyscy ciągle z tą wodą?
- zastanawiała się Biedronka.
Rozglądała się, ale nigdzie nie dostrzegała nic niezwykłego - oczywiście oprócz tłumu, który sam w sobie był już niezwykły. Dąb stał tam gdzie zawsze i jak zawsze szumiał oraz wznosił się rozłożyście nad doliną aż do samego nieba.
-No przecież, niebo! - przyszło jej nagle do głowy i postanowiła ogarnąć wszystko wzrokiem z góry.
Wzleciała ponad głowy zwierząt i tak ją zatkało, że przez krótką chwilę nie mogła nawet machać skrzydełkami! Omal nie runęła przez to w dół. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziała: wokół dębu nie było ani źdźbła trawy i ani jednego kwiatuszka. Wszystko zakrywała mętna woda. Jak okiem sięgnąć dąb otaczało najprawdziwsze jezioro.
-Prawdziwy ocean! - pomyślała Biedronka z trwogą, mimo że tak
naprawdę nie miała najmniejszego pojęcia jak wygląda „prawdziwy ocean”. Pani Sowa jeszcze nigdy nie zademonstrowała im na lekcji oceanu - choćby tylko w postaci zwiędłego, lekcyjnego rekwizytu.
4 - Gniew Natury.
-Proszę o ciszę! - ryknął pan Niedźwiedź tak, że wszystkim omal nie popękały w uszach bębenki.
Głośny apel policjanta odniósł przeciwny skutek. Wszystkie maluchy natychmiast rozkwiczały się i długo trwało ich uspokojenie. W końcu udało się zaprowadzić spokój.
-Przemówi pani Sowa! - dokończył policjant, tym razem już znacznie ciszej.
Zewsząd rozległy się pełne szacunku szepty:
-Pani Sowa... pani Sowa...
Ze względu na „mądre” i duże jak za okularami oczy, a także z uwagi na wykonywany zawód, nauczycielka uchodziła za najtęższy umysł w całej
Dolinie.
Zafurkotało i pani Sowa wyfrunęła na gałąź dębu - nie za nisko i nie za wysoko. Akurat tyle, żeby było ją dobrze widać i słychać. Napuszyła się, rozsiewając wokół ostrą woń naftaliny, po czym wybałuszyła ślepia i otworzyła dziób:
-Obywatele... - huknęła oficjalnym tonem, ale zaraz głos się jej załamał.
Maluchy znowu się rozpłakały, a dorośli zaszemrali zaniepokojeni. Lisica natomiast zaniosła się nową porcją szlochów:
-Oj nie, nieeee...
-Kochani... - podjęła pani Sowa po chwili już ciszej i nieco płaczliwie, z każdym słowem pohukując coraz głośniej - Nasza dolina znalazła się w wielkim niebezpieczeństwie. Wszystkim nam, panie dziejku, grozi zagłada... Prawdziwy potop!
Zakończyła dramatycznym głosem
i wskazała skrzydłem na oblewające dąb jezioro, jakby nie tylko uczyła w szkole, ale i prowadziła tam kółko teatralne.
Zapadła martwa cisza. Nawet Lisica nie odważyła się na lamenty. Spokój jednak nie trwał długo. Już po chwili z nową siłą wybuchł harmider:
-Co? Jak? Skąd?! - posypał się w kierunku pani Sowy grad pytań.
-Przecież toż zwykła kałuża, panież dziejku! - zaskrzeczała Sroka przedrzeźniając panią Sowę.
Rzeczywiście, woda wokół dębu falowała uspokajająco i rzucała urokliwe refleksy na pyski, łby i głowy najbliżej stojących zwierząt. „Świat”, czyli dąb, odbijał się w niej, jakby nie tylko wznosił się do nieba, ale i rozgałęział w głąb ziemi bujną koroną. Nic nie wskazywało na to, aby ich dolinie mógł grozić jakikolwiek potop.
-Właśnie! - poparł Srokę Dzik. - Zwykła kałuża, tylko trochę większa.
Wsiąknie w ziemię i po kwiku.
-Tak, tak! - rozległy się inne głosy.
-A do tego czasu rozkręcimy tu
agroturystykę!
-Plaża, leżaki, tańce i kuksańce!
-Spokój! - uciszył coraz bardziej rozochocone zwierzęta pan Niedźwiedź, który jako policjant był odpowiedzialny w dolinie za ład i porządek - Posłuchajcie kogoś, kto przybył tu z daleka, żeby nas ostrzec przed powodzią i uratować.
Zebrani zaczęli się rozglądać, a Biedronka podfrunęła nawet bliżej, do pierwszego rzędu i usiadła na porożu pana Jelenia, które było podobne do gałęzi uschniętego krzaka. Nikogo jednak „z daleka” nie dostrzegła. Tylko pani Motylowa unosiła się zwiewnie na lekkim wietrze. prezentując swoje bajeczne kolory. Ale przecież ona nie była z daleka, gdyż mieszkała po sąsiedzku na polanie pani Motylowej.
-Niech żyje paź królowej, leżaki i muza! - wiwatowały na jej widok zwierzęta, a Biedronka ucieszyła się z jej obecności, bo właśnie chciała poprosić ją o nową kropkę. Obieca przy tym solennie, że teraz już na pewno zabezpieczy ją przed wilgocią lakierem i to podwójnie.
-A może nawet i potrójnie!
-Spadaj, mała, bo mi róg odpadniesz! - strząsnął z siebie Biedronkę pan Jeleń, a Dzik od razu ją obsztorcował:
-Zmiataj, mała, bo zasłaniasz.
-Skoro jestem taka mała, to jak mogę odpaść czyjś róg, a tym bardziej coś komuś zasłaniać? - zdenerwowała się Biedronka.
Na wszelki wypadek jednak przefrunęła na zwisającą tuż nad wodą gałązkę dębu. Ledwo na niej usiadła, rozległ się pod nią dziwny bulgot, jak w brzuchu mamy gdy wypiła za dużo mszycowego nektaru. Woda zafalowała
i na powierzchnię zaczęły wypływać podejrzane bąbelki. Tłum też zafalował i z głuchym pomrukiem cofnął się o krok. Wtedy tafla wody nagle zmętniała i pod jej lustrem pojawił się duży, zdeformowany kształt.
-Potwór! - zatrzepotała energicznie skrzydełkami Pani Motylowa.
Zbyt energicznie.
-Och! - jęknął tłum widząc, jak z pani Motylowej obsypują się wszystkie kolory!
Zapadła głucha cisza. Nikt nie zwracał uwagi na wodę - wszyscy w osłupieniu wpatrywali się w panią Motylową, która z wielobarwnej stała się nagle monochromatyczna: to znaczy cała biała, jedynie z ciemnymi plamkami na brzegach skrzydeł.
-Pani Motylowa, to pokolorowany bielinek kapustnik! - przerwał ciszę Dzik, a tłum natychmiast to podchwycił.
Ci, którzy przed chwilą wiwatowali na cześć pazia królowej, teraz wskazywali ją raciczkami, pazurami, czy skrzydłami i kwiczeli, syczeli lub rechotali ze złośliwą satysfakcją:
-Bielinek kapustnik, bielinek kapustnik!
Pani Motylowa zaniosła się szlochem. Najchętniej ze wstydu zwinęłaby skrzydełka w rulon, ale wtedy wpadłaby od razu do wody. Nie pozostało jej więc nic innego, jak czym prędzej się ulotnić. Wcześniej jednak zawisła na chwilkę nad Dzikiem i rzuciła mu kilka ciężkich jak grudy ziemi słów:
-A pan to... to... pofarbowana świnia!
-To przeze mnie pani Motylowa musiała zmienić makijaż. - zmartwiła się Biedronka - I pewnie zapomniała zabezpieczyć go lakierem... A tu jest wilgotno od tej wody. Teraz to już pewnie nigdy nie namaluje mi nowej kropki!
-Cisza!
Pan Niedźwiedź ruchem łapy oddał głos pani Sowie.
-To jest... panie dziejku... - pani Sowa wskazała na coś skrzydłem - Pan Bóbr.
Oczy wszystkich powędrowały z powrotem na wodę. Wystawała z niej pokryta grubą sierścią głowa z dwoma groźnie błyszczącymi siekaczami: jednym całym i drugim mocno wyszczerbionym.
-Kto? Bób? Bór?
Posypało się z tłumu. Nikt ze zgromadzonych nie widział wcześniej bobra. Najchętniej podeszliby bliżej, żeby się przyjrzeć, dotknąć lub powąchać. Ale dwa siekacze, a zwłaszcza ten złamany, budziły respekt. Poza tym gość siedział niemal cały zanurzony w wodzie.
-B ó b r! - przeliterowała pani Sowa i dodała uroczyście - Weteran wojenny, a od dziś także „Honorowy
obywatel naszej doliny”.
-Nie na długo, zważywszy na potop! - stęknął pan Jeleń, który zawsze szukał dziury w całym.
Niezrażona tym pani Sowa zaklaskała skrzydłami na cześć honorowego obywatela. Nikt nie podchwycił jej entuzjazmu. Wszyscy wpatrywali się w wystające z wody stworzenie, mrucząc coś do siebie pod nosem.
-Jak mówiłam... - podjęła pani Sowa na tyle głośno, żeby zakończyć wszystkie szmery i pomruki - Pan Bóbr przybył tu, by uratować nam życie, za co powinniśmy być mu bardzo...
-Święte szłowa! - wszedł jej w słowo pan Bóbr, jakby bał się, że znowu zapanuje jakieś zamieszanie.
Biedronka zwróciła uwagę, że mówił bardzo niewyraźnie, a jego „s” brzmiało jak „sz”.
-Zbliża się wielka katasztrofa dla
całej doliny. Musicie uciekać! Ratować siebie i szwoje dzieci. Woda z każdą chwilą się podnosi! Wyżej i wyżej. To będzie prawdziwy potop!
Dla potwierdzenia swoich słów Bóbr machnął energicznie przednimi łapami i ochlapał wodą najbliżej stojących. Efekt był piorunujący. Wszyscy zastygli jak skamieniali i wstrzymali oddechy.
-Niedobrze. - Stęknął po chwili pan Jeleń, ale nie miał odwagi się ruszyć. - Już mam racice w wodzie, a jeszcze przed chwilą było tu sucho!
Na jego słowa Ślimaki, które od tygodnia stacjonowały na pobliskim pieńku brzozy, rzuciły się do panicznej ucieczki, ale głos pana Bobra dogonił je bez trudu:
-Daleko sztąd siły Natury, pod postacią potężnej wichury, obaliły cały lasz...
-Cccco obaliły?
Syknął cicho ktoś z tłumu.
-„Całyż lasz”. - przedrzeźniała pana
Bobra Sroka.
-Las. - bąknął pan Jeleń i dodał - Trzeba słuchać uchem, a nie brzuchem.
-A widział pan kiedyś u węża uszszszy? - zasyczała poirytowana pani Żmija i pan Jeleń przezornie się wycofał.
Doskonale wiedział, że ze Żmiją lepiej nie ma żartów i lepiej z nią nie zaczynać.
-Potężne drzewa zwaliły się na sztrumień i zmieniły jego bieg. Woda płynie proszto tutaj, do Doliny, i wkrótce ją całkiem zatopi.
Pan Bóbr wycelował przed siebie pazur i przeciągnął od lewej do prawej. Choć nikogo nawet nie musnął, zazgrzytało, aż zwierzętom na grzbietach ścierpła skóra.
-Mieszkańcy tej pięknej doliny! Przybyłem tu z narażeniem własznego życia, żeby ratować wasze! Natura jeszt groźna! Z Naturą jeszcze nikt nie wygrał. Uciekajcie, póki woda nie pochłonie całej
doliny, nie utoną wszysztkie zwierzęta małe i duże, nie zgniją wszysztkie drzewa i z braku pożywienia nie padnąwszysztkie ptaki!
Tu przerwał, lecz pazur trzymał. Wszystkim się zdawało, że pan Bóbr wciąż mówi jeszcze, a to echo grało:
-Ptaki... aki... akiiii...
Jego głos odbijał się od powierzchni wody jak rzucony płasko kamyk. Kiedy ucichł, słychać było wszystkie oddechy razem i każdy z osobna. Biedronka mogła wyłowić ciężkie sapanie pana Niedźwiedzia, szybki i nerwowy oddech Wiewiórka, zawodzący szloch Lisicy, czy wreszcie zbiorową zadyszkę gnających na złamanie karku ślimaków. Tylko liście dębu, czyli ich - jak nazywali to potężne drzewo - „świata”, szumiały jak zawsze spokojnie i dostojnie, nieświadome nadchodzącego końca.
-Skoro taka wola Natury... - pisnęła
pani Sowa, na co Lisica jęknęła przeciągle - Oj nieee! To za nasze uczyyynki Natura się na nas pogniewałaaa...
-Wszystkoż przez dziki, że zryły całąż dolinę! - wrzasnęła Sroka, na co Dzik się rzucił ze złością - Przez sroki właśnie, bo całą dolinę zafajdały.
-Tak? Toż służę uprzejmie!
Sroka wzleciała do góry, zawisła nad panem Dzikiem i narobiła mu na głowę. Ten jednak dosłownie w ostatniej chwili uchylił się i trafiło w Bogu ducha winnego Krecika, który od razu zaczął lamentować:
-Potop, bul bul bul, ja już tonę!
-To pani Motylowa winna! - krzyknął ktoś, a ktoś inny, z tylnego rzędu, natychmiast go poparł - Podrobiła pazia królowej, a jest tylko bielinkiem!
-To na pewno moja wina! - zmartwiła się Biedronka - Sfałszowałam kropkę, zamiast sobie na nią zasłużyć.
-Już po nas. - pan Jeleń zwiesił
ponuro głowę i smętnie wpatrywał się w przybierającą wodę – Ja już mam całe badyle w wodzie!
-Panu Jeleniowi pomieszało się chyba z tego wszystkiego pod rogami. - szepnął do mamy Żuczek - Jakie badyle?
-Badyle to biegi. - wyłuszczył mu pan Dzik.
-Jakie biegi... - parsknął lekceważąco Zając - To skoki!
-Wcale nie... - zaprzeczyła energicznie Sarenka - Bo cewki.
Żuczek miał już pod pancerzykiem zupełny kociokwik. Spojrzał pytająco na mamę.
-To wszystko znaczy odnóża... - wyjaśniła mu pani Żukowa - Tylko w obcych językach.
-To po co tak się męczyć w tych obcych językach... - zdziwił się Żuczek - Jak i tak, koniec końców, chodzi po prostu o odnóża?
-Zrozumiesz synku, jak będziesz
duży. A teraz nie zawracaj mi odwłoka!
-Czego ma nie zwracać? Jakiego odwłoka?
Pan Jeleń nachylił się i ciekawie nadstawił ucha, ale mama Żuczka go ofuknęła:
-Tylko proszę nie zaczynać wszystkiego od początku!
-Z Naturą nikt jeszcze nie wygrał, więc...
Pogodził wszystkich cichy głos pani Sowy. Nauczycielka urwała w pół zdania, po czym nagle rozpostarła skrzydła i wrzasnęła:
-W nogi!
-Ratunku! Pomocy! Zginiemy! - grzmotnęło jakby w dąb walnął grom z jasnego nieba.
Jednak to nie nagła burza rozszalała się nad polaną, tylko zwierzęta rzuciły się z rykiem, piskiem i wyciem do chaotycznej ucieczki. Omal się nie potratowały. Teren wokół dębu
błyskawicznie opustoszał i wszystko ucichło równie nagle, jak wybuchło. W powietrzu został tylko ciężki zapach naftaliny, a w trawie grupa sunących gęsiego Ślimaków.
-Pędem, pędem! - poganiały się wzajemnie i uciekały, aż się... nie kurzyło.
Bo choć sapały jak parowozy, zdołały się oddalić od swojego pieńka raptem o długość liścia. Woda była szybsza i zbliżała się do nich wielkimi krokami.
5 - Na spotkanie Natury.
Był jeszcze ktoś, kto został przy dębie.
-Prawdziwy bohater... - westchnęła Biedronka, wgapiając się w pana Bobra jak w tęczę - Zdobędę jego autograf i tym zasłużę sobie na kropkę. Biedronek aż zzielenieje z zazdrości.
Już miała rozwinąć skrzydełka i podfrunąć do niego, gdy coś głośno plusnęło. Tak się wystraszyła, że zawróciła szybko na swoją gałązkę. Usiadła i zobaczyła, że z wody wyłonił się... drugi bóbr.
-Śmiało, nikogo nie ma. - odezwał się do niego pan Bóbr, ale jego towarzysz spoglądał podejrzliwie w kierunku Biedronki.
Przywarła ściślej do swojej gałązki.
-Przed chwilą coś tu latało.
Drugi bóbr wyskoczył z wody, by trącić gałązkę, na której się schroniła. Nie doskoczył. Chciał spróbować jeszcze raz, lecz pan Bóbr go powstrzymał:
-Zosztaw. Pewnie jakieś muszyszko. Już dawno szobie poleciało.
Drugi bóbr mruknął coś pod nosem, ale posłuchał i Biedronka mogła odetchnąć z ulgą. O mały włos, a zostałaby odkryta. Nie wiedziała jak mogłaby się wytłumaczyć z tego ukrywania się. Przecież ukrywa się ten, kto ma złe zamiary. Wyglądało to tak, jakby podsłuchiwała. A przecież ona chciała tylko zdobyć autograf, ale wystraszyła się nagłego plusku i wtedy...
-Łyknęli? - spytał drugi bóbr i cała zamieniła się natychmiast w słuch.
-Nawet zoształem honorowym obywatelem doliny. - przytaknął Pan Bóbr.
-Chyba czyścicielem. - zażartował drugi bóbr i obaj zarechotali jak na
komendę.
-Do wieczora powinni się wynieść. - uciął pan Bóbr - Wracamy się pakować.
Chlupnęło i oba bobry znikły pod wodą. Biedronka została sama. Była pewna, że usłyszała właśnie coś ważnego, tylko nie wiedziała co. W sumie, niewiele z tej całej rozmowy zrozumiała. Zaniepokoiło ją jedno: bobry najwyraźniej coś ukrywały i zachowywały się tak, jakby miały coś na sumieniu.
Wyjrzała, ale tafla wody była gładka jak lustro. Po bobrach nie było śladu. Nie pozostało jej więc nic innego, jak wrócić do domu.
-Tylko po to, żeby go zaraz na zawsze opuścić. - westchnęła i z oczu popłynęły jej łzy.
Puściła w ruch skrzydełka i ruszyła z powrotem, ale im bardziej oddalała się od dębu, tym wolniej leciała. Aż w końcu zawisła w powietrzu, jakby jakaś niewidzialna nimfa
z rozlewiska chwyciła ją za nogi i nie chciała puścić. Pomyślała, że po prostu tak osłabła, bo przez to malowanie kropki nic nie zjadła na długiej przerwie. W tym samym momencie oślepił ją promień słońca, który odbił się od tafli wody i wtedy ją olśniło:
-No tak, to wszystko przez tę kropkę. Muszę przeprosić Naturę, skoro to moja wina. I poprosić, żeby nie zalewała doliny i „świata”.
Postanowiła odszukać Naturę. Był tylko jeden problem: nie miała pojęcia gdzie może ją spotkać. Wtedy za jej plecami rozległy się znajome pluski. Obejrzała się i w oddali zauważyła wyłaniające się z wody grzbiety bobrów. Kołysały się jak pnie powalonych drzew.
-One zaprowadzą mnie do Natury. - ucieszyła się.
Zrobiła szybki w tył zwrot i ruszyła za nimi. Serduszko biło jej mocno, gdy zostawiała za sobą kolejne
wyspy ostrężyn i zagajników. Jak okiem sięgnąć, wszędzie stała woda. A ściślej - napływała powoli, niosąc ze sobą gałęzie i brzydko pachnący muł.
Biedronka nie spuszczała bobrów z oczu. Czuła się jak pan Niedźwiedź w akcji. Kiedyś opowiadał im na lekcji, jak prowadził dochodzenie w sprawie zrytej ścieżki. Od razu podejrzenie padło na dziki, ale te do niczego nie chciały się przyznać. Postanowił je więc śledzić i przyłapać na gorącym uczynku.
-Schowałem się za krzaczkiem, który niestety był niewielki i zmieściło się za nim tylko moje lepsze pół... To znaczy głowa. - opowiadał, a cała klasa słuchała z otwartymi pyskami, dziobami i żuwaczkami.
Z dalszej opowieści wynikało, że dziki zauważyły wystający zza krzaka owłosiony zad i od razu rozpoznały policjanta. Zamiast ryć dalej ścieżkę,
zaczęły udawać, że właśnie ją naprawiają, przydeptując ochoczo racicami glebę.
-A całe ryje miały w świeżej aby ziemi. Przyciśnięte do muru i tak wszystko wyśpie..., to jest wykwiczały na przesłuchaniu.
Pan Niedźwiedź wypiął dumnie pierś z pobłyskującą na niej złoto gwiazdą szeryfa, a klasa nagrodziła go gromkimi owacjami.
-Ale ja jestem mała. - pocieszała się teraz Biedronka - I zmieszczę się za każdym krzaczkiem. Nawet najmniejszym.
Problem w tym, że w zasięgu jej wzroku nie było akurat żadnego.
-Śłiiiiit! - świsnęło.
Biedronka ledwo zdążyła uskoczyć. Przed oczami przeleciał jej długi i lepkim jęzor Ropucha
-Śłiitttt! - znów świsnęło.
Odskoczyła w drugą stronę. Miała jednak pecha: została trafiona
jak pociskiem kroplą lepkiej śliny płaza, która w sekundzie posklejała jej pancerzyk. Szarpnęła się, lecz kleista ślina trzymała mocno jak super glue. Nie mogąc rozłożyć skrzydełek, zaczęła spadać jak kamień wprost do rozwartego w dole pyska Ropucha.
-Ratunkuu! - wrzasnęła, lecz jej krzyk utonął wraz z nią w przepastnej gardzieli płaza.
Ropuch z głośnym mlaśnięciem zatrzasnął gębę i przełknął ze smakiem... samą ślinę, gdyż Biedronce w ostatniej chwili udało się odpalić skrzydełka i wyfrunąć. Jeszcze nigdy nie znalazła się tak blisko Ropucha. I miała nadzieję, że już nigdy się nie znajdzie. Czuła taki strach, że nawet nie zdążyła mu się przyjrzeć. Zauważyła tylko, że drapieżnik wręcz pożerał ją wzrokiem. Aż dziw, że przeżyła!
Ropuch dopiero po chwili zorientował się, że przysmak mu się
wymknął. Wystrzelił za Biedronką jęzorem ale ona była już za daleko, żeby mógł ją upolować.
-Jeszcze wpadniesz mi do gęby, jak
będziesz wracać tędy! - dosięgnął Biedronkę skrzeczący głos Ropucha.
Po tej przygodzie Biedronka ledwo była w stanie dalej lecieć. Skrzydełka drżały jej z przerażenia i wyczerpania. Na ich odklejenie i ucieczkę straciła wiele sił. To zdarzenie uzmysłowiło jej jedno: jeśli chciała wykonać zadanie i szczęśliwie wrócić do domu, musiała być ostrożna i czujna - w lesie na pewno roiło się od obcych oczu i uszu, a przede wszystkim od łakomych gąb, czekających jak Ropuch na coś na ząb. Choćby coś tak małego jak Biedronka!
Na granicy doliny z lasem zatrzymała się i przysiadła na gałęzi. Choć była mała, ogarnął ją wielki strach. Pozostawiała za sobą szkołę i swój dom z mamą, tatą i Biedronkiem, szkolną
klasę i znajome zwierzęta. Wszytko, co kochała. Cały swój świat i to dosłownie, bo w dali majaczył niewyraźnie dąb, ulubiony „świat” jej zabaw. Kiedyś zieleniał w słońcu pośród ukwieconych łąk i liściastych zagajników, teraz tonął w mętnej wodzie i szarej, cuchnącej zgnilizną mgle, skazany jak wszystko inne w Dębowej Dolinie na zagładę.
Odwróciła wzrok w drugą stronę. Przed nią niepokojąco ciemniała ściana lasu, za którą czaiło się coś groźnego i tajemniczego: Natura! Na samą myśl przeszedł ją zimny dreszcz.
-No, komu w drogę, temu las... To znaczy... czas!
Biedronka otrząsnęła się z zamyślenia. Jeśli nie chciała zgubić bobrów, musiała ruszać w drogę. Otarła z oczu łzy, rozpostarła skrzydełka i odleciała w nieznane na spotkanie Natury.
6 - Tama na strumieniu.
W gęstym lesie było mroczno, jakby ktoś założył jej na oczy od razu dwie pary przeciwsłonecznych okularów. Czuć było stęchłym próchnem, zgniłym igliwiem i zbutwiałymi liśćmi. Do jej uszu docierały nieznane skrzeki, piski i mlaskania, wywołując w jej piersiach gwałtowne palpitacje serduszka. Z wody bezszelestnie wypełzały mgły i sycząc cicho wiły się po gęstwinach jak jadowite węże. Niemal całkiem znikły w koło kolory, a rzeczy różniły się od siebie tylko tym, że jedne były jasne, inne szare, a jeszcze inne czarne jak noc.
Bobry poruszały się jak cienie samych siebie. Biedronka miała
nadzieję, że także zlewa się z otoczeniem i pozostaje niewidoczna dla innych. Ciemność budziła lęk, ale i dawała ochronę. Ledwo to pomyślała, padło na nią ostre światło, jakby ktoś o północy włączył słońce.
-O rany! - wyrwało się jej na widok leśnej polany ogołoconej z drzew.
Polana wyglądała całkiem jak łysy placek w gęstym futrze pana Niedźwiedzia, wydarty kłami wilków podczas jednej z jego policyjnych interwencji.
-Słyszałeś?
Drugi bóbr odwrócił się nagle w jej stronę, więc czym prędzej uskoczyła i ukryła się za najbliższym liściem.
-Bez obaw! – uspokoił go pan Bóbr - Pewnie znów coś tu kogoś pożarło. Lasz jeszt jak szwedzki sztół, a teraz mamy przecież porę obiadową. Mnie też już coś szsie w żołądku.
-Co robi?!
-Głuchy jeszteś? Mówię, że też głodny jesztem już!
Biedronkę od razu ścisnęło w żołądku, ale nie z głodu tylko ze strachu. Wyjrzała ostrożnie. Polana była w połowie zatopiona, a w drugiej połowie zmieniona w prawdziwe pobojowisko. Z ziemi sterczały ostre jak wronie dzioby pnie, a drzewa, zamiast rosnąć i szumieć jak w lesie, leżały zwalone na strumień i tamowały jego naturalny bieg. Biedronce na ten widok zrobiło się ciężko na serduszku.
-Pan Bóbr mówił prawdę. - pomyślała - To przez tę tamę woda napływa do naszej doliny. Niedługo ją całkiem zatopi, a wtedy zginie „świat” i wszystko...
Plusnęło i bobry znów zanurkowały. Została sam na sam z...
-Naturo! Jesteś? - wyszeptała.
Nasłuchiwała odzewu, ale
odpowiedziało jej jedynie milczenie.
-Muszę ci coś powiedzieć! - tym razem krzyknęła głośniej.
Rozejrzała się, ale nigdzie nie było ani śladu Natury. Poczuła, że do oczu napływają jej łzy i nagle ogarnęła ją bezsilna złość. Wyfrunęła wysoko do góry, nabrała w płuca powietrza i z całych sił rzuciła w mglistą dal:
-Jeśli to wszystko przeze mnie i przez moją kropkę, to dlaczego karzesz całą Dolinę? To niesprawiedliwe!
Na podkreślenie tupnęła mocno trzecią nogą, a że była w powietrzu zachwiała się i straciła równowagę. Omal nie spadła przez to do wody. Gdy w końcu zdołała ustabilizować swoją pozycję, dokończyła błagalnym głosem:
-Daruj innym. Ocal dolinę i „świat” i ukarz tylko mnie. Nie dawaj mi kropki! Tak! W zamian za ratunek rezygnuję z kropki! Ze wszystkich kropek! Raz na zawsze!
Ostatnie słowa ledwo przeszły jej przez gardło. Mimo to, znów nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Złość przeszła jej w rozpacz. Jak mogła w ogóle pomyśleć, że taka mała biedronka byłaby w stanie skłonić taką wielka Naturę do zawrócenia potopu? Powinna była przewidzieć, że Natura nie będzie nawet chciała z nią rozmawiać.
-Awiać... awiać... awiać... - odezwało się echo, choć ona to przecież sobie tylko pomyślała.
-Bobry!
Z zarośli doleciał do niej jakiś niski głos. Podfrunęła bliżej i wyjrzała zza liścia. Jej oczom ukazał się pan Bóbr przemawiający do licznie zgromadzonego na brzegu stada:
-Udało się nam wyczyścić dolinę z lokatorów. Na cacy. Te naiwniaki uwierzyły w bajeczkę o Naturze i cały teren jest już nasz!
-Hurra! - rozwiwatowało się na te
słowa stado, groźnie błyskając w słońcu siekaczami.
-„Bajeczka o Naturze...” „teren jest już nasz...”
Z każdym słowem pana Bobra, w głowie Biedronki powstawał coraz większy zamęt:
-O czym ten pan Bóbr w ogóle mówi?
-Musimy teraz umocnić i uszczelnić tamę, bo zaczyna przeciekać!
Na znak pana Bobra, jego pobratymcy rzucili się do najbliższych drzew i puścili w ruch siekacze. Zazgrzytało i sypnęło wiórami. Po całej polanie rozszedł się zapach świeżej żywicy i szybko dotarł do noska Biedronki.
-Uwaga! - krzyknął któryś z bobrów i obgryzione dookoła drzewo runęło z głuchym hukiem.
Biedronka pomyślała, że właśnie polanie przybył kolejny wroni dziób. Bobry sprawnie poodgryzały powalonemu
drzewu gałęzie i w mig zmieniły je w goły kloc.
-Razem! I raz! I raz! - dyrygował pan Bóbr, a reszta bobrów zaciągnęła pod jego dyktando kloc do strumienia, by dorzucić go do tamy.
Biedronkę zmroziło. Dopiero teraz wszystko zrozumiała:
-To nie Natura powaliły drzewa, tylko bobry! Zatamowały strumień, żeby zająć naszą dolinę!
-...inę... inę!
-Tam!
Nagle pan Bóbr odwrócił się i wycelował w nią ostry jak sztylet pazur. Dopiero teraz Biedronka zorientowała się, że ostatnie zdanie pomyślała na głos, zdradzając tym swoją obecność!
-To natrętne muszysko z doliny przyleciało tu na przeszpiegi! - pieklił się tymczasem pan Bóbr – Łapaj! Chwytaj!
Zanim się spostrzegła, bobry były
już w wodzie i okrążały gałązkę, na której ukryła.
-Jaaa... tylkooo... chciałam pro... prosić o autograf. - wydukała.
Był to jedyny wykręt, jaki przychodził jej teraz do głowy.
-Aaa, to bardzo proooszę... - pan Bóbr rozciągnął pysk w dobrotliwym uśmiechu - Tylko podleć, mała, bliżej, bo nie dosięgnę
-Ale... - zająknęła się - Nie wzięłam nic do pisania...
Chciała jak najdłużej odwlekać tę chwilę, gdy bobry rzucą się, by ją pochwycić. Miała nadzieję, że do tego czasu uda jej się coś wymyślić. Ale jak na razie nie miała żadnego pomysłu na ratunek.
-Nie szkodzi. - pan Bóbr wyłowił z wody patyk i ujął go wabiąco jak ołówek - Napiszę ci... patykiem na wodzie.
-Lepiej wrócę po coś do pisania...
Biedronka rozłożyła skrzydełka, ale
pan Bóbr cisnął w nią wyłowionym z wody patykiem jak oszczepem, chybiając jedynie o włos.
-Łapaj, bo uprzedzi resztę i wszysztko na nic!
Bobry zaczęły wyskakiwać z wody i wyciągać łapy i zęby, by ją dosięgnąć. Biedronka czym prędzej przefrunęła wyżej. Momentalnie poczuła się pewniej.
-Nic mi nie zrobicie, ha ha! - zagrała bobrom na nosie - Powiem zwierzętom, że to wszystko wasza sprawka...
Urwała, bo koło niej świsnęła szyszka, omal nie strącając jej z gałązki. Za nią poleciały kolejne. Bobry rzucały wszystkim, co nawinęło się im pod łapy. Na szczęście niecelnie. Przynajmniej na razie.
-Może się pan pożegnać z honorowym obywatelstwem doliny. I nie jestem żadną muchą, tylko
Biedronką!
-Wasza dolina już nie istnieje! - odkrzyknął jej pan Bóbr.
Zamachnął się i cisnął szyszką dokładnie w gałązkę tuż nad jej głową.
-Pudło! - ucieszyła się Biedronka i w tym samym momencie poczuła silne uderzenie.
Z gałązki trafionej przez pana Bobra odpadła kropla wody i trafiła ją prosto między czółka i ogłuszyła. Biedronka zachwiała się i bezwładnie runęła w dół.
Widząc to, pan Bóbr otworzył gębę jak u laryngologa i spokojnie czekał, aż „pieczone biedronki wpadną mu do gąbki”. Z natury był wegetarianinem, lecz dla tej natarczywej Biedronki postanowił zrobić wyjątek. Kłapnął siekaczami i połknął... pustkę, bo chłodny powiew powietrza ocucił spadającą Biedronkę, która dosłownie w ostatniej chwili zdołała prysnąć mu przez szczerbę
w zębie.
-I tak nie zwiejesz! Zdradziłaś się kim jeszteś. Znajdzie się szporo chętnych, żeby szkosztować tak egzotyczne danie jak „biedronka”. - krzyknął pan Bóbr i ogłosił na cztery strony lasu specjalne orędzie:
-Uwaga! Kto nie próbował muchy z gatunku „biedronka”, ma niepowtarzalną okazję. Zapraszamy do sztołu na darmową degusztację.
-„...darmową degustację”. - tłumaczył równolegle jego słowa drugi bóbr.
-Do posiłku zapewniamy program artysztyczny trupy bobrów pod tytułem: „zawracanie kijem Wiszły”! - dokończył pan Bóbr, a jego kompan przełożył:
-„... zawracanie kijem Wisły”!
Las momentalnie ożył. Zaszeleściło i zza drzew, z gałęzi i spod leśnej ściółki sfrunęły, wybiegły i wypełzły leśne stwory. Opierzone, osierścione lub
ołuskowione. Choć był dzień, zjawił się nawet „nocny Marek” nietoperz. Jako ślepiec, postawił na współpracę i ślepy traf padł na kreta. Nietoperz złapał go za ogon i tak razem ruszyli pieszo na łowy.
-Ale dzielimy fifty fifty?
-Ałć! Czy na pewno dobrze idziemy? Ałć! - upewniał się nietoperz, bo wciąż wpadali razem do dziur i tłukli głowami o pnie drzew.
Biedronka chciała jak najszybciej wracać do Dębowej Doliny, by zawiadomić wszystkich o podstępie bobrów.
-Łatwo powiedzieć. - uświadomiła sobie - Ale trudniej zrobić.
Rozejrzała się. Z góry i z dołu była oblężona przez drapieżców - wokół niej gęsto latały ptaki, pod nią kłębiły się bobry, a po bokach, na brzegu, ostrzyły sobie na nią zęby lisy, węże, jaszczurki i kogo tam jeszcze zrodził w swojej niepojętej szczodrości las. I wtedy
wpadło jej do głowy, że skoro ona zawsze się na to nabierała, to może...
-Z drogi bo lecą stonogi! - wydarła się na cały regulator.
Drapieżcy odskoczyli jak oparzeni, a jej właśnie o to chodziło. Wystrzeliła z miejsca jak rakieta i nie oglądając się, pomknęła w stronę doliny. Pierwszy zreflektował się pan Bóbr:
-Za nią! - wrzasnął i wszystko co żyło ruszyło w szaleńczą pogoń za Biedronką.
-Jestem trująca! - krzyknęła za siebie, ale jej głos zginął w swarach polujących na nią zwierząt:
-Moja! Nie twoja, moja!
Czuła na plecach ich rwane oddechy. Docisnęła gaz do deski, jednak dzięcioł, sójka i myszołów miały pod maską więcej mocy:
-Mam ją! - wydarła się sójka i tuż nad nad jej główką rozwarła ostry jak
-To już koniec!
7 - Brawurowa ucieczka.
Sójka już już miała wziąć Biedronkę na ząb, gdy na ogonie usiadł jej dzięcioł i zaczął tłuc w nią dziobem jak w spróchniały pień.
-Dawaj! Moja!
Sójka zrobiła unik, a wtedy Dzięcioł schwytał Biedronkę jak robaka. Nie nacieszył się nią jednak długo. W tej samej chwili wypluł ją, gdy poczuł na grzbiecie szpony myszołowa. Sójka też nie chciała dać za wygraną. Wszystkie ptaki zbiły się w jeden wirujący kłąb i w powietrze wystrzeliły ich wrzaski, a wraz z nimi całe garście piór i pierza. Zwierzęta biegające i pełzające - czyli lisy, łasice i węże - nie pozostały w tyle więc na ziemi też się zakotłowało:
-Bij! Szarp! Dziób! Targaj!
Tylko ślepy kret z nie mniej ślepym nietoperzem kibicowali z boku, podpytując wzajemnie jeden drugiego:
-Kto wygrał? No kto?
Biedronka nie czekała na wynik walki między swoimi oprawcami. Wykorzystując zamieszanie rzuciła się do panicznej ucieczki. Żeby nie zabłądzić, postanowiła trzymać się wody. Musiała tylko uważać na przeszkody w postaci wystających z niej gałęzi zatopionych krzewów i drzew.
-Brać ją!
Usłyszała za sobą okrzyk pana Bobra. Na znak swojego przywódcy, cała zgraja bobrów rzuciła się za nią jak sfora gończych psów. Biedronka leciała już na oparach, za to one miały zapas świeżych sił. Pruły wodę jak motorówki i z każdą chwilą zmniejszały dystans.
-Szybciej! Dasz radę! Jeszcze trochę! - poganiała się w myślach.
Biedronkę uskrzydlała świadomość, że wcale nie była winna tej całej powodzi. A kiedy w dali zamajaczył rozłożystymi gałęziami jej ukochany „świat”, poczuła radość i ulgę:
-Hurra! Udało się!
Była już blisko. Da radę. Jeszcze trochę pomacha skrzydełkami i doleci bezpiecznie do dębu. Już wyobrażała sobie, jak wyjawia zwierzętom straszną prawdę o bobrach i tak ratuje dolinę. Wszyscy wiwatują na jej cześć, poklepują ją i ściskają...
Nagłe uderzenie oszołomiło ją,
a gwałtowne szarpnięcie ściągnęło ją w dół. Wrzasnęła i zaczęła się szamotać, ale jęzor Ropucha ściskał ją jak w kleszczach.
-A nie mówiłem, że jeszcze wpadniesz mi do gęby jak będziesz wracać tędy? - zrymował gad, wlepiając w nią swoje wyłupiaste ślepia.
-Panie Ropuchu, niech mnie pan puści! - wydyszała ledwo żywa Biedronka - Muszę ostrzec wszystkich przed bobrami.
Ropuch przyciągnął ją sobie pod same ślepia, żeby lepiej słyszeć i Biedronka po raz pierwszy w życiu mogła mu się dokładniej przyjrzeć.
Z bliska jej oprawca wyglądał jeszcze okropniej, niż z daleka. Miał ziemistą cerę, wyłupiaste, mętne jak woda w kałuży ślepia, a obślizgła skóra na całym jego ciele pokryta była brodawkami, które wyglądały jak kretowiska na łące.
-Ta powódź to sprawka bobrów, nie Natury! To one zatamowały strumień, żeby zatopić Dolinę!
-Jak bóbr coś psuje, mnie to pasuje. - zarechotał Ropuch, aż kawałek kory, na którym siedział, zakołysał się niebezpiecznie.
Oczywiście niebezpiecznie nie dla niego, bo przecież Ropuch całe życie spędzał w wodzie. Za to Biedronka, choć potrafiła fruwać, nie umiała przecież pływać.
-Bo ileż można się tułać po byle kałużach, w błocie i spiekocie? - rymował dalej niezrażony Ropuch.
-Pan nie rozumie! - krzyknęła rozpaczliwie Biedronka - Jeszcze można uratować Dolinę!
Próbowała się wyrwać, ale lepkie więzy trzymały mocno i były nierozerwalne.
-To ty nic nie rozumiesz, kochaneczko! - mlasnął Ropuch
smakowicie i wybałuszone gały zaszły mu rozkoszną mgłą - Właśnie tego chcielibyśmy uniknąć, bo ta cała miła woda musiałaby zniknąć!
Dopiero teraz Biedronka zrozumiała, że nic u Ropucha nie wskóra. Im więcej wody w Dolinie, tym dla niego było lepiej. Jakby na potwierdzenie jej obaw, płaz wyszczerzył się bezzębnie, lecz na widok nadpływających bobrów zassał ją wraz z językiem do wnętrza paszczy.
Biedronka zakrztusiła się. W środku Ropucha było ciemno i zalatywało niestrawionym żarciem.
-Fuj! Mógłby tu czasem przewietrzyć!
Zatkała sobie nos, ale i tak jej myśli natychmiast rozpuściły się w sokach trawiennych drapieżcy. Zaczęła się dusić. Była pewna, że to już koniec i jeśli się wydostanie, to tylko przeciwległą do pyska stroną Ropucha. Ale wtedy nie będzie już
Biedronką, lecz bezimienną kulką, bobkiem, plackiem, albo wręcz bezkształtną papką o przykrym kolorze i jeszcze przykrzejszym zapachu.
-Błe! Jeśli mogłabym grymasić, to jednak kulką. Ale na pewno nie papką!
Biedronka zdała sobie sprawę, że zupełnie nie miała pojęcia jak wyglądają odchody ropuch. Jedno wiedziała jednak na pewno: żabie kupy nie latają i nie potrafią mówić!
-Rany! - przeraziła się - Przecież jako żabia kupa już nie zdołam uratować naszej doliny!
Myśli przerwało jej kilka obcych głosów:
-Nie widziałeś tu gdzieś małej muchy... Eee... to znaczy biedronki?
Bobry okrążyły dryfującego z pełnym pyskiem Ropucha. Ten zaprzeczył ruchem głowy tak energicznie, że omal się nie udławił.
-Co, języka w gębie nie masz?
Biedronka rozpoznała głos drugiego bobra. Choć wcale nie była tego pewna, bo w środku wszystkie dźwięki brzmiały głucho i ledwo mogła cokolwiek zrozumieć.
Tymczasem Ropuch nie wiedział co odpowiedzieć. Bał się zarówno zaprzeczyć jak i przytaknąć, więc tylko jeszcze bardziej wywalił na wierzch gały.
-Bo coś szłyszałem, jakieś piszki. - odezwała się pan Bóbr, a drugi od razu przetłumaczył:
-„Jakieś piski”.
-Właśnie. Taka mała i natrętna? - upewniał się pan Bóbr.
Ropuch pokręcił głową i do rymu wywrócił ślepiami.
-To otwórz pyszk! - rozkazał pan Bóbr.
-No, otwieraj pysk - kiwnął groźnie głową drugi bóbr i podpłynął bliżej.
Ropuch zamrugał nerwowo, ale posłusznie otworzył pysk, zawijając
uprzednio Biedronkę w język tak, że ta nie mogła nawet pisnąć.
Pan Bóbr spróbował zajrzeć mu do środka, ale wydostający się stamtąd zgniły zapach od razu go odrzucił.
-Nie szłyszałeś o odświeżaczach do uszt? Szpływaj sztąd! - warknął i prysnął Ropuchowi w ślepia wodą.
-To jest: „spływaj stąd”. - przełożył drugi bóbr i też mu prysnął.
-Od dziś to nasz teren, szkarado! Zabieraj się sztąd, bo jak nie, toooo... - pan Bóbr zawiesił groźnie głos, a jego kompan skwapliwie dokończył:
-Wsadzimy ci słomkę wiesz gdzie, potem nabierzemy pełne płuca powietrza i zrobimy wiesz co! A jak cię puścimy, to wyhamujesz nawet nie wiesz gdzie, bo dopiero na Księżycu!
-A tam nie ma ani kropli kałuży!
Bobry zachichotały, a Ropuch zawtórował im półgębkiem, choć wcale nie
było mu do rechotu.
Biedronka była już ledwo żywa. W gębie Ropucha było wilgotno i głucho jak w grobie, a ściśnięta językiem naprawdę czuła się jak w trumnie.
Przypomniała sobie, że ponoć w ostatnich chwilach przesuwają się przed oczami obrazy z całego życia. Ucieszyła się. Chciała ostatni raz zobaczyć mamę i tatę. Brata Biedronka też, choć ten nigdy nie przepuścił okazji, by jej dokuczyć z powodu braku kropki. No i oczywiście Wiewiórka i całą resztę... Niestety, było ciemno, że oko wykol i choć wytężała wzrok, nikogo nie dostrzegła. I właśnie gdy straciła już wszelką nadzieję, nagle stało się światło i dźgnęło ją boleśnie w oczy jak kolec ostu.
-Wyskakuj mała, wolność będziesz miała! - zaskrzeczał Ropuch i wystawił w plener jęzor,
do którego była przyklejona jak mucha do lepu.
Musiała minąć chwila, zanim oczy Biedronki zdołały znów przyzwyczaić się do światła. Było cudownie znów zobaczyć niebo i zieleń i odetchnąć świeżym powietrzem. Nawet mętna woda nie wydawała się już taka wstrętna. Zwłaszcza, że w pobliżu nie było już w niej bobrów. Jednak jej błogi spokój nie trwał długo.
-Aaaa! - rozdarła się nagle, gdyż Ropuch bez uprzedzenia rozkręcił nad swoją głową język, na którym ją trzymał, a potem z całych sił wystrzelił ją w powietrze jak z procy.
-Aaaaa!
Wyleciała w kierunku tak raptownie, że nawet nie zdążyła podziękować Ropuchowi za uwolnienie. W dole mignęły jej bobry: wyglądały teraz jakby poruszały się w wodzie w ślimaczym tempie.
-Pozwoliłem ci się oddalić, żebyś
dała tym sierściuchom popalić! - dogonił ją nowy rym Ropucha.
Bała się, że nie będzie mogła spełnić jego życzenia, gdyż leciała bez żadnej kontroli i jak kamień zmierzała prosto do celu, którym był... stojący na jej drodze szeroki pień dębu.
-Z drogi, bo lecą stonogi! - wrzasnęła z całych sił, ale dąb jej nie posłuchał i ani drgnął.
-Chciałaś mieć kropkę? - pomyślała sobie z wyrzutem, i zdała sobie sprawę, że teraz jej pragnienie się spełni i to z nawiązką: zaraz sama zmieni się w nieregularną czerwoną kropkę na ciemnej korze drzewa.
Naraz przypomniała sobie zabawę w znikanie „świata” i zacisnęła kurczowo powieki: jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki potężny dąb zniknął w jednej chwili.
-Udało się. W ostatnim momencie! - ucieszyła się i wtedy...